Endless Gravel Crew

W bezkresie Antyatlasu

Bezkresne puste przestrzenie, spektakularne górskie krajobrazy i olbrzymie skalne ściany. Dzikie południe Maroko zachwyca, a jednocześnie wciąż pozostaje niemal nieodkryte i nieskażone masową turystyką. Tego listopada powróciliśmy w te rejony, by przeżyć najbardziej epicką gravelową przygodę roku.

Naszą przygodę rozpoczęliśmy u stóp pasma Antyatlasu, nieopodal Warzazat. Stąd ruszyliśmy w dziewięciodniową gravelową wyprawę, liczącą ponad 700 kilometrów. Przemierzaliśmy kawał kraju, chłonąc jego epickie krajobrazy, doświadczając autentycznej gościnności mieszkańców i docierając do miejsc, gdzie turysta wciąż bywa rzadkością. I choć trasa wiodła przez najbardziej dzikie zakątki, nie musieliśmy martwić się o transport bagażu, wodę czy jedzenie — asysta kierowcy w aucie technicznym sprawiała, że takie troski zwyczajnie przestawały istnieć.

Pierwsze dni przyniosły pierwsze zachwyty — nawet jeśli Maroko powitało nas ciężkim, szarym niebem. Smakowaliśmy widoków i jedzenia, zanim codzienny tajin przejadł nam się bardziej, niż byśmy chcieli. I mierzyliśmy się z pierwszymi wyzwaniami. Przez dwa pierwsze dni to nie podjazdy, ale wiatr był naszym największym przeciwnikiem, wiejąc bezlitoście w nieodpowiednią stronę. Na szczęście wkrótce wszystko się uspokoiło, a my mogliśmy cieszyć się jazdą w idealnych, niemal letnich temperaturach.

Po czterech dniach wędrówki dotarliśmy do Agdz, na zasłużony dzień restowy. Sam zjazd do Agdz w złotej godzinie był już przeżyciem do zapamiętania — jednym z absolutnych highlightów całego campu. Idealny szuter, dziesiątki zakrętów, a góry wokół płonęły pomarańczowym światłem zachodzącego słońca.

Wypoczęci po dniu restowym ruszyliśmy na najtrudniejszy etap całej wyprawy — długi podjazd na ponad 2000 m n.p.m., prowadzący przez główną grań Antyatlasu. Z każdym kilometrem krajobraz zmieniał się jak sceny powoli przewijającego się filmu: półpustynia ustępowała miejsca surowemu kanionowi, którym wspinaliśmy się coraz wyżej, aż w końcu dotarliśmy na jego koronę. Stamtąd kolejne godziny spędziliśmy na rozległym, zaskakująco zielonym płaskowyżu, który rozciągał się po horyzont — dziki, spokojny i zupełnie nieoczekiwany. A najlepsze znów czekało na nas na koniec. Kolejny dzień i kolejny niesamowity zjazd w trakcie golden hour - z rozświetlonymi na pomarańczowo skałami, epicką grą światła i ścianą gór Wysokiego Atlasu na horyzoncie, ze szczytami przekraczającymi 4000 m. n.p.m.

Po długim zjeździe opuściliśmy surowe pasmo Antyatlasu i ruszyliśmy w stronę ostatnich dwóch dni jazdy — tym razem przez skraje Atlasu Wysokiego, słynną Doliną Róż. Temperatura spadła, a krajobraz zaczął zmieniać się z każdym kilometrem: wjeżdżaliśmy coraz głębiej w naprawdę wysokie góry, choć bez zamiaru mierzenia się z ich przełęczami. Sunęliśmy na zachód wzdłuż potężnego masywu, raz po raz wynurzając się z głębokich dolin. A przed nami przestrzeń znowu zaczynała się otwierać, im bliżej byliśmy Warzazat — nieubłaganie, ale i z obietnicą końca tej długiej drogi.

Ale nie dla samego gravelowania tu przylecieliśmy — gdy część rowerowa dobiegła końca, ruszyliśmy do Marrakeszu, by spędzić tam jeszcze dwa dni na odpoczynku, uzupełnianiu kalorii i zwyczajnym chłonięciu ciepła. Piękna to była przygoda: wymagająca, pełna wyzwań, lecz wynagradzająca po stokroć włożony wysiłek, budująca niezapomniane wspomnienia. Maroko po raz kolejny potrafiło nas zachwycić i naładować słońcem przed powrotem w chłód polskiego przedzimia. Będziemy tęsknić. Shukran, Maroko!